poniedziałek, 10 września 2012

Podsumowanie ostatnich 6 miesięcy

Wczoraj minęło dokładnie 26 tygodni odkąd postanowiłam podnieść poprzeczkę i wyjść poza samo bodyweight training. Tutaj podziękowania należą się Wackowi G., który tak na prawdę wkręcił mnie w bieganie i trenował ze mną przez pewien czas (7 rano, zimno, ciemno, bo jeszcze był marzec, permanentne niewyspanie na początku, ale się nawzajem mobilizowaliśmy), nadając hardkorowe wtedy dla mnie tempo, ale jestem mu za to wdzięczna, bo sama bym chyba się tak szybko do takiego wysiłku nie zmusiła i nie byłabym teraz tu gdzie jestem. (A Wackowi i Ani urodził się 10 dni temu synek i pewnie też będzie sportowcem).

No więc plan był taki, żeby biegać, bo bieganie to super sprawa i tyle. Nie myślałam wtedy jeszcze o żadnych zawodach. Fajnie było czuć, że z tygodnia na tydzień organizm coraz lepiej radzi sobie z tym wysiłkiem i mimo że już wcześniej czułam się bardzo sprawna (2 lata z Dębniki Ćwiczą!), to jednak wejście w endurance training to był na prawdę wielki przeskok i początek najfaniejszego etapu w moim życiu.

W bieganie wkręcił się też Rafał G. i zaczęliśmy sobie w trójkę startować dla zabawy w różnych zawodach biegowych. W sumie nie było ich do tej pory dużo, ale każde kolejne to był progress no i oczywiście jak jest konkretny cel, to łatwiej się zmobilizować, więc te zawody będę chyba dalej wykorzystywać głównie jako narzędzie do samodyscyplinowania się. Jakoś w kwietniu doszedł trail running  (na razie lajtowo, ale to też był duży krok w przód). Gdy pojawił się pomysł traithlonu, zaczęłam też więcej jeździć na rowerze (i trochę pływać, ale pływanie generalnie na razie zawieszam, bo już żywcem nie mam gdzie tego wcisnąć), co też pewnie bardzo przydaje mi się teraz na schodach, bo czuję że mięśnie ud mam teraz w szczytowej formie ever. W maju pojawiło się towerrunning, no i na tym mam nadzieję na jakiś czas poprzestanę.

No i z tego wszystkiego, wyszło mi (bo oczywiście wszystko, co do minuty i co do metra rejestrowałam na Run-logu), że przez te pół roku:
- przebiegłam 579 km
- przejechałam 1040 km 
- wbiegłam na 1016 pięter
- najlepszy czas w biegu na 10km to na razie 00:48:07 (Cracovia Interrun)
- na 15km 01:23:32 (Bieg w Pogoni za Żubrem) 



I co by tu na koniec... Jestem z siebie kurewsko zadowolona!!!

wtorek, 4 września 2012

Bielawa. Mój drugi bieg po schodach i pierwsze w życiu podium


Znowu muszę uzupełnić braki z lipca, żeby móc zupdate'ować ostatnie wydarzenia. Myślałam, że już nie wiele mam do powiedzenia a propos Bielawy, ale okazuje się, że pamiętam nawet więcej niż jest to konieczne i znowu rozpisałam się jakbym nie umiała filtrować informacji. Gaja, a w kwestii pisania pewnie powinnam się jej słuchać, kazała skrócić mówiąc, że nikt tego nie będzie czytał jak zobaczy ile tego jest i pewnie ma rację, ale zaryzykuję i uprzedzę: JEST TEGO STRASZLIWIE DUŻO! Ale żeby było łatwiej jest wstęp, rozwinięcie i zakończenie, są również obrazki i inne gadżety, żeby nie umrzeć z nudów.

PROLOG

Po majowym Biegu na Szczyt Rondo 1, w którym jak już pisałam poszło mi zaskakująco dobrze jak na zupełnie przypadkowy start (raport), oczywiście od razu zaczęłam grzebać w necie w poszukiwaniu innych zawodów w towerrunning. Okazało się, że w Polsce dyscyplina ta dopiero raczkuje, co w sumie nie dziwi biorąc pod uwagę liczbę wieżowców powyżej 20 pięter (w Krakowie chyba nawet ich liczba wynosi zero), zaskakuje za to coraz silniejsza pozycja Polski w rankingu pucharu świata. Według danych z lipca 2012, Polska jest aktualnie piąta na świecie!!


Zagadka: dlaczego aż tak wysoko? Ja nie znam odpowiedzi na to pytanie. Nie mamy za bardzo ani wieżowców, ani imprez (aktualnie tylko 3 biegi w roku), ani wsparcia medialnego, więc nie ma też raczej sponsorów... Serio, jest to dla mnie niepojęte. Jesteśmy nawet wyżej niż Austria, w której przecież towerrunning działa jak chyba w żadnym innym kraju w Europie. A może właśnie chodzi o to, że tam gdzie kiepsko z kasą, ludzie uczą się radzić sobie w dziedzinach, w których te pieniądze nie są aż tak ważne? (a w towerrunning wymagania sprzętowe i treningowe są jeszcze mniejsze niż w normalnych biegach). No bo chyba nie o uwarunkowania społeczno-historyczne? Pewnie możnaby to jakoś naukowo uzasadnić. Ale możnaby też zgodzić się z kolegą Antkiem G: "bo u nas kurwa windy nie działają". 

No i wracając do tych zawodów... Następne, które miały się odbyć w Polsce, miały być 2 miesiące po moim pierwszym biegu, więc oczywiście postanowiłam, że jadę i nawet się przygotuję, ale jakoś tak się złożyło w tym czerwcu i na początku lipca, że nie miałam czasu trenować, albo może trochę spadł mi zapał, bo oczywiście jestem stuprocentowym zwolennikiem tezy, że nie ma czegoś takiego jak brak czasu, no i w ogóle sezon imprezowy się przecież zaczął i koniec końców nie zrobiłam nic pod tym kątem, więc jak tylko wróciłam z Holandii (gdzie robiłam prawie wszystko poza sportem), 10 dni przed startem w Bielawie stwierdziłam, że to nie ma sensu i nie będę się pchać taki szmat drogi, bez pieniędzy w dodatku i z fatalną formą (jedynym "za" było to, że już dawno dokonałam opłaty startowej).

No ale nie dawało mi to jednak spokoju i czułam, że jak tego nie zrobię, to będę żałować i że w głębi nie chcę po prostu jechać z lenistwa i strachu i na siłę przypominałam sobie wszystkie te sytuacje w moim życiu, kiedy jakieś niespodziewane opcje i szanse spróbowania czegoś nowego, wywołujące u mnie stres decyzyjny i jakąś straszną obawę co to będzie, ZAWSZE kończyły się dla mnie kosmicznie dobrze (bonus points + level up + wszystko dobre co z tego wynika, czyli kolejne szanse i kolejne bonusy i kolejne poziomy radości z życia i osiągania stanów niemalże ekstatycznych itd), jeśli tylko decydowałam się podjąć wyzwanie. No i dopiero to mnie jakoś tak zmobilizowało i powiedziałam sobie, że nawet jeśli będzie fail jeśli chodzi o wynik, to przecież będzie to kolejne doświadczenie i przy najmniej będę wiedzieć czego się spodziewać za rok. No i ta podróż cała, która zapowiadała się być jakąś cholerną przeprawą jak za Średniowiecza, która mnie najbardziej w tym wszystkim zniechęcała, ją też postanowiłam potraktować jako wyzwanie i jakiś mini survival, bo nigdy wcześniej chyba nie jechałam w obce miejsce sama, a trzeba zaznaczyć, że nie mam samochodu, ani nawet neta w komórce, a przede wszystkim nienawidzę prosić o pomoc, i prędzej wyląduję pod mostem, niż spytam kogoś jak gdzieś dojść albo krzyknę "ratunku!". No więc pomyślałam, że to będzie też taki sprawdzian. A żeby po tym całym postanowieniu że JADĘ dzień później nie zmienić zdania, ogłosiłam to oficjalnie na fejsbuku, a wiadomo, że porażka publiczna jest bardziej dotkliwa od porażki osobistej no i tym samym pojechałam.

Wcześniej jeszcze tylko spotkałam się z Pawłem - moim ulubionym fizjoterapeutą, który potraktował moje schody jako wyzwanie zawodowe, no i podowiadywał się, pomierzył, ponagrywał, porobił mi różne testy motoryczne i poinstruował w kilku ważnych kwestiach jeśli chodzi o bieg po schodach. No i razem ustaliliśmy, że Bielawę na razie traktujemy jako sprawdzian, ale już następne zawody trzeba będzie potraktować poważnie, bo jest potencjał. Tak więc poczułam wtedy mocnego kopa, a raz na jakiś czas chyba muszę takiego kopa dostać.

IV Bieg po Schodach Wieży Kościoła w Bielawie (21.07.2012)



No więc wyruszyłam dzień wcześniej, bo do przejechania miałam 340 km w jedną stronę i 2 przesiadki po drodze (Wrocław i Dzierżoniów), a bieg był w sobotę rano, więc nie było innej opcji, tylko przenocować na sali gimnastycznej ośrodka organizującego bieg. Wyobrażałam sobie to tak, że na tej sali oprócz mnie będą inni startujący, w podobnej sytuacji co ja, ale okazało się, że jestem tam sama (przynajmniej do godz. 22_, a sala gimnastyczna ma ze sto lat, stoi w szczerym polu, a pani, która w tej sali pracuje idzie na noc do domu i zostawia mnie tam samą. Trochę było to straszne, ale trochę też zabawne.

tu w kąciku sobie przycupnęłam

W końcu jednak okazało się, że na tej samej sali nocują startujący Czesi + Słowak (bardzo specyficznie wpadli na salę, specyficznie spędzali w niej swój wolny czas oraz zaskakująco ułożyli się do snu), więc trochę mi się zrobiło raźniej, ale po chwili okazało się, że chyba jednak lepiej by mi się tam spało samej, nawet ryzykując życie. 

Rano szybka zwijka pod kościół po czipa, wysłuchanie komunikatów, a potem ze 2 godziny szwędania się po mieście - swoją drogą bardzo klimatyczne to miasteczko, w fajnym miejscu położone i pierwszy raz chyba zwiedzałam coś podobnego, zupełnie innego architektonicznie od małych miasteczek w Małopolsce. 



Starty były po 10 osób, w odstępach 30-sekundowych. Ze względu na brak miejsca w wieży na wyprzedzanie, trzeba było się w te 10 osób dogadać co do kolejności startu tak, żeby słabszy nie przyblokował szybszego. Ja się bezpiecznie ustawiłam po środku, bo pewność siebie niektórych startujących kazała mi myśleć, że to ich któryś już start w tym miejscu, i chyba rzeczywiście tak było, co nie zmienia faktu, że nie wiele brakowało, a bym utknęła za panem, który bardzo napierał na to, aby mógł startować przede mną (widocznie nie wyglądałam wystarczająco groźnie). Ja oczywiście nie mam pretensji, bo nie byłam w stanie przewidzieć z jakim czasem pobiegnę, ale myślę, że od tego biegu już mogę spokojnie ustawiać się z przodu. 


Na starcie już się nie stresowałam, denerwowałam się za to cały ranek przed startem. Oczywiście jest to połączenie ekscytacji pozytywnej z negatywną (bo wiem że będzie bolało), ale jest to tak silne, że zawsze wtedy myślę tylko o tym żeby już było po wszystkim, słucham muzy i generalnie jestem bardzo skupiona i nie jestem w stanie wtedy z nikim rozmawiać. Niby wiedziałam już czego się spodziewać po swoim organizmie (w przeciwieństwie do Biegu na Szczyt Rondo 1, kiedy nie miałam zielonego pojęcia), ale jednak przez ten typ schodów czułam, że to będzie znowu zupełnie inne doświadczenie. 


W przeliczeniu na liczbę pięter, to było jakieś 17-18, więc oczywiście było dużo lżej niż na 37 piętrach w Warszawie, za to technicznie bieg był dużo trudniejszy. Nie było półpięter, na których normalnie można dać mięśniom odpocząć chociaż na ułamek sekundy, zwężające się schody, więc stopę trzeba było stawiać zawsze w konkretnym miejscu i raczej jedna za drugą, no i najgorsza rzecz, czyli sznur z prawej strony, więc trzeba było jednocześnie podciągać się z prawej strony i skręcać ciało w lewo. Pierwsze kilkanaście schodków oczywiście poleciałam za szybko i koordynacja mi przez to siadła całkowicie, do tego stopnia, że zaczęłam się potykać i tracić kontrolę nad kończynami, ale jak trochę zwolniłam, to złapałam rytm i w zasadzie do samego końca chyba utrzymałam to samo tempo i ruchy. Od pewnego momentu oczywiście było strasznie ciężko (i zawsze pytanie "po co????"), ale adrenalinowy amok powoduje u mnie taką determinację, że nie przestaję robić tego co do mnie należy w tym momencie i wiem, że przecież ta katorga się wkrótce skończy i będzie wspaniale. 

Na samym czubku wieży jest maciupeńkie drewniane poddasze, więc po dobiegnięciu tych dziesięciu osób jest przerwa w zawodach i trzeba zejść na sam dół. Łojezu, to dopiero jest straszne. Mięśnie nóg są tak zajechane, że zejście kilku stopni bez przerwy to jest wyzwanie porównywalne z samym wbieganiem. Łydki drżą jak szalone i trzeba się podpierać ściany jak ostatnia łamaga i tak sobie schodzi te 10 osób jedna za drugą, pojękując i przystając co chwilę i coś tam do siebie mówiąc, ale ledwo jarząc co. Ale oczywiście już wtedy mózg zalany jest falą endorfin, więc się te wszystkie niedogodności ma gdzieś i robi się na prawdę bardzo przyjemnie w głowie i czuje się, że to była przezajebista decyzja i wszystko jest dokładnie takie jakie powinno być i te straszliwe cierpienia sprzed chwili nabierają sensu. 

No i to by było na tyle. Oczywiście jeszcze ważna kwestia, czyli wynik: 

tutaj reszta wyników. 

Oczywiście nie spodziewałam się! Totalnie! Wydawało mi się, że przez tę dyskordynację na początku straciłam dużo czasu i że w ogóle byłam w tragicznej formie tydzień po tej Holandii, ale okazało się, że jednak to co się buduje przez długi czas gdzieś tam zostaje głęboko i wystarczy to tylko aktywować. Albo nie wiem co. Nie znam odpowiedzi na pytanie dlaczego tak dobrze mi poszło i wciąż tego nie ogarniam, ale jest to uczucie miłe jak diabli (na prawdę do nie wielu rzeczy można w życiu porównać) i chce się jeszcze więcej!

No i tak to z boku wyglądało: 


Poza tym akurat bardzo potrzebowałam pieniędzy, więc radość była jeszcze większa, bo ta nagroda po prostu uratowała mi dupę na następne dwa tygodnie. Juhuuuu!