czwartek, 28 czerwca 2012

Pierwszy triathlon - część 1/3

To będzie bardzo długa relacja (nie umiem inaczej), więc dzielę ją na etapy. 

I Pogoria Triathlon @ Dąbrowa Górnicza (0.5km - 18km - 5km)Stanęło na tej imprezie, bo 1. niedaleko, 2. dystans najkrótszy z możliwych (jeden kolega ze ścieżek Salomona powiedział wręcz "aaaa to nie warto", w sensie, że za krótki, szkoda zachodu) i 3. trzeba było się szybko zdecydować. Byłam mocno niezdecydowana, ale wystarczyła krótka gadka z jednym mistrzem ze dwa razy ode mnie starszym w dodatku amatorem (również ze ścieżek Salomona), który w tym roku po raz pierwszy w życiu wystartował w HIM (pół-Ironman = 2km - 90km - 21km) i jeszcze tego samego dnia wieczorem, odważniejsza po 2 kieliszkach wina, wniosłam opłatę startową (jest to świetna metoda podejmowania trudnych nieodwracalnych decyzji). 


Matko Boska, jak było warto! Dlaczego przez całe 18 lat mojej edukacji nikt mi nigdy nie powiedział, że tędy droga? Choć z drugiej strony, pewnie kilka lat temu i tak nie dałoby się mnie na nic podobnego namówić, bo moja głowa była zaprzątnięta zupełnie innymi rzeczami. Przełom nastąpił w ciągu ostatnich dwóch lat - powodów było mnóstwo, zmieniło się WSZY-STKO, no i jestem gotowa na wszystko do kwadratu. 

No więc, oczywiście wiedziałam czego się spodziewać po samym pływaniu, rowerze i bieganiu, bo każdy z odcinków z osobna to lajcik totalny, ale nie miałam pojęcia jak bardzo wszystko razem da po dupie. W sumie przygotowywałam się do triathlonu 18 dni, bez żadnego planu - po prostu starałam się w każdym wolnym czasie pływać / biegać / jeździć na rowerze. No i bilans tych 18 dni był taki: 
- pływanie 11 km
- bieganie 88 km
- rower 143.5 km
Czyli w zaokrągleniu taki pseudo-Ironman. Teraz tylko te 18 dni skondensować do jednego i już mogę startować w Ironmanie, nie? (BTW, daję sobie kilka lat na to, ale to się stanie prędzej czy później, przyrzekam, jeśli tylko kolano ani inna część ciała nie odmówi posłuszeństwa)


Niestety nie udało mi się ani razu zrobić prawdziwego treningu łączonego typu pływanie/rower albo rower/bieg i sama nie wiem dlaczego, bo przecież o to w triathlonie chodzi, no ale chciałam też trochę iść na żywioł i wyciągać wnioski treningowe potem (i po to też ten blog - żeby one się tu znalazły). No więc właśnie te momenty - same przejścia i pierwsze kilka minut po przejściu, krótkie w sumie w stosunku do całego wyścigu, były najtrudniejsze. No ale po kolei. 


1. Pływanie

W zasadzie tylko tego się tak naprawdę obawiałam i słusznie - było ciężko. Pływanie kraulem non-stop przez 45 minut nie jest dla mnie żadnym problemem (KSOS za dziecka, sekcja YMCA za młodu przez jakiś rok, ale wystarczyło na całe życie), ale te 12 minut na otwartym akwenie w tłumie ponad 100 osób (oczywiście prawie samych facetów w sile wieku), było przeżyciem hardkorowym i wydolnościowo i psychicznie. Start z plaży biegiem przez płytką po kolana wodę był dość długi i już na tym etapie można było wypruć z siebie wszystko. No więc wystartowałam zdecydowanie za szybko. 




No i potem już w zasadzie nie było odwrotu. Będąc w grupie śmigających ludzi mogłam tylko poruszać się razem z nimi w ich tempie, lekko tylko przesuwając się na bok w celu wydostania się z tej grupy. Zwalnianie wewnątrz takie grupy jest nieprzyjemne, bo zaraz dostaje się ręką po głowie, albo nogą po twarzy no i panika gwarantowana (ale o tej panice w pierwszym starcie przeczytałam już tyle, że nie wiem czy sama jej sobie nie wkręciłam). Jakoś wydostałam się trochę na bok, ale byłam wyczerpana, bo nie było to moje tempo, a adrenalina spowodowała, że tego nie wyczułam. Musiałam więc przejść z kraula do żabki i robiłam tak w zasadzie co chwilę aż do końca. Po nawrotce trochę się uspokoiłam psychicznie i już trochę dłużej pociągnęłam kraulem, ale miałam wrażenie że płynę jak jakaś pokraka i rzucam się w tej wodzie, no w każdym razie że bardzo daleko mi do stylu, którym pływam na co dzień. No i drugi problem - utrzymanie kierunku w kraulu. Nie wiem czy można to wyćwiczyć, mam nadzieję że tak, bo jak nie, to zostaje tylko podążanie za grupą na takiej zasadzie, że pod wodą patrzy się przed siebie i szuka nóg. Takie podnoszenie głowy wybija trochę z rytmu, ale na pewno nie tak bardzo jak całkowite obracanie głowy przed siebie gdy jest ona nad wodą. 



Strefa zmian była kawałek od plaży. No i tu pierwsza niespodzianka - to wydostanie się na ląd, o którym się tak marzyło, było początkiem jednego z najtrudniejszych momentów triathlonu. Bieg tuż po takim pływaniu ma niewiele wspólnego z normalnym biegiem. Ciało jak z waty, każdy krok to wyzwanie. Wydawało mi się, że płynąc używałam głównie rąk, ale musiało być inaczej, bo moje nogi  po prostu odmawiały posłuszeństwa. Dość to pokracznie wygląda z boku, no ale dałam z siebie chyba wszystko i marzyłam już tylko o tym, żeby znaleźć się na rowerze.

Ostatecznie skończyłam pływanie z wynikiem 00:12:15 (byłam 65 na ok. 100 osób), czyli straciłam ok.  minutę w stosunku do tempa treningowego (bo liczę że bieg do strefy zmian trwał ok. minuty), a przecież na zawodach zawsze ma się szybsze tempo, no ale przed tym też przestrzegali. Nie wiem czy bardziej chodziło o pływanie zygzakiem, czy o tę żabkę, czy o sam bieg w wodzie w jedną i drugą stronę, w każdym razie to na pewno jest do poprawienia.

wtorek, 26 czerwca 2012

Jadymy!!!!!!!!!

Na razie plan jest taki, że będę tu wrzucać na świeżo raporty z biegów i innych zawodów - dla siebie, dla znajomych i dla hipotetycznych potomnych. Jakieś info z postępów treningowych pewnie też będzie. W którą stronę to ewoluuje - okaże się. Mam parę pomysłów w każdym razie, poza tym co będzie się tu pojawiało w najbliższym czasie. Będzie mało pieprzenia, a dużo konkretów, a może i uda mi się przemycić moje słynne na dzielni tabelki i statystyki.

Generalnie bieganiem na poważnie zajęłam się parę miesięcy temu (12 marca 2012). Na początku nie miałam żadnych planów startowych - nawet mi się to nie śniło, tym bardziej, że jestem po dwóch operacjach kolana i już pogodziłam się z tym, że ono nigdy nie pozwoli mi na szybkie bieganie (a pan doktór straszył mnie na odchodnym, oj straszył), ale jak to zwykle bywa w moim serialu, wszystko potoczyło się swoim torem. 

Po pierwszym niepoważnym starcie w przełajowym Chaszczoku (kwiecień 2012) z ziomusiami z Dębniki Ćwiczą!, w którym poszło mi całkiem dobrze jak na pierwszy raz (4 miejsce), po którym w dodatku doświadczyłam intensywnych stanów samozadowolenia i wszechmocy, dałam się wkręcić w treningowo-wyścigową machinę. Bardzo podoba mi się to, że to jest taki jakby równoległy wszechświat, o którym się nie wie, jeśli się w nim nie uczestniczy. Wciąga, uczy dyscypliny i generalnie tworzy nową jakość życia. O efektach ogólnosprawnościowych nawet nie wspominam, bo to, zdaje się, jest oczywiste i zrozumiałe dla każdego. No więc mówię wam - w tym jest duuużo więcej sensu niż tylko wyniki. 


Chaszczok - Błotny bieg z przeszkodami, Kraków 2012

Po Chaszczoku były 2 biegi na 10km: X Międzynarodowy Bieg Skawiński, z czasem netto 00:49:40 i Cracovia Interrun z czasem 00:48:07 (ostatni raz biegłam po weselu, przyrzekam - cierpiałam przez całą trasę!). W międzyczasie był jeszcze mój pierwszy vertical run, w którym byłam ostatecznie szósta (trafiając ku mojemu rozbawieniu do rankingu pucharu świata w Tower Running 2012), z którego napisałam relację na portal Trening Biegacza (ta niżej) i który dał mi gigantycznego kopa i przekonanie, że jeszcze mnóstwo mogę zdziałać i że osiągnięcie wieku 30 lat niekoniecznie oznacza konieczność znalezienia sobie chłopa i założenia rodziny i jeszcze kilka innych rzeczy przyszło mi wtedy do głowy.

Bieg na Szczyt Rondo 1 2012

No więc będą tu biegi, tower running i triathlon. Co do biegania, asfalt mnie na razie zadowala, ale Anita (fajnie, że poznałam!) coraz bardziej zachęca do biegów górskich, więc wkrótce pewnie też będzie trzeba spróbować, tym bardziej, że od 2 miesięcy co tydzień zdobywam się (choć, bez kitu, zawsze ze sobą walczę) na morderczy trening trail runningSalomonem (pod okiem mistrza Andrzeja Lachowskiego), który już bardzo dużo dobrego zdołał zdziałać, a uśredniona kondycja całej grupy postawiła poprzeczkę jeszcze wyżej i widzę jak bardzo jestem jeszcze cienka. No ale nie ma nic lepszego niż trenowanie z najlepszymi i poznawanie kolejnych motywujących do tego szaleństwa osób.

No i okazuje się, że nie umiem pisać krótko i zwięźle. Nie umiem też pisać tak pięknie jak Gaja Grzegorzewska (Gajur! zakładajżesz tego bloga do jasnej anielki!), ale to dobrze, bo przynajmniej nie będziemy ze sobą rywalizować (no może tylko w tym, która potrafi więcej zjeść).

Koniec pierwszego posta.