poniedziałek, 29 października 2012

Self-kick in the ass!

Altus, Katowice, 30 pięter

Za 4 tygodnie Mistrzostwa Polski w Biegu po Schodach (Altus Cup). Pierwszy raz przygotowuję się jak sportowiec nie-amator - mam plan treningowy rozpisany przez Pawła J. na każde 2 tygodnie. Pierwszy miesiąc trenowałam bez porażek (2 tygodnie treningu siłowego, 2 tygodnie szybkościowego - obie opcje zupełnie dla mnie nowe, ale bardzo mi się to podobało) i poczułam, że baza jest. Niestety w połowie tygodnia, w którym miałam tę bazę wykorzystać, czyli zaczęłam na nowo wbiegać stricte po schodach, dopadło mnie klasyczne o tej porze roku choróbsko, któremu na pewno nie pomógł Unsound i na 10 dni (!) odpadłam z wszelkich form ruchu. Krok w tył pewny, tym bardziej że na niedługo przed zawodami (a 2 tygodnie tuż przed  mam już wylajtować i dać nogom odpocząć, więc czasu jest naprawdę mało!), dlatego biorę się w garść.

Dziś był powrót. Wczoraj kładąc się spać bałam się tego poranka, jakby nie wiadomo co mnie czekało. Pierwszy trening po przerwie zawsze przeraża, ale zawsze też okazuje się, że nie było tak strasznie.

Pobudka o 6 rano (tak żeby zdążyć z powrotem na workout na 8), o 6:30 wyjazd na Ruczaj, wjazd na 10 piętro, przebranie się za winklem i upchnięcie betów bezpiecznie za przyczajonymi drzwiami no i jazdaaaaa x100 pięter, potem powrót piechotą na Dębniki (pół godzinki, w sam raz żeby się wyczilować i w sumie bardzo fajnie się po czymś takim łazi) i trening z ziomusiami.

Byłam pewna, że po przerwie nie dam rady wyrobić tych 75% max. zaplanowanego na ten tydzień, ale udało się prawie idealnie (miałam celować w 1min 5sek / 10 pięter, a średnią dziś udało mi się zrobić 1min 7sek, więc nie ma dramatu). Mięśnie słabsze, ale nie aż tak, żeby miało to duży wpływ. Bardziej czułam spadek wydolności (zadyszka dużo głośniejsza niż ostatnim razem gdy biegłam). Chyba teraz po prostu zwiększę częstotliwość biegów i nadrobię to co straciłam.

W ramach nadrabiania zaległości...
...why not go... 
Challenge time. Nie będę ekstremalna, w tym sensie że jak trafi się jakaś naprawdę zajebista okazja, to pewnie się zabawię, ale chcę w tym miesiącu dać z siebie wszystko. Więc te pobudki o 6 rano muszą stać się normą i grzeczne chodzenie spać i dużo rozciągania się i mniej obżarstwa itp.. No więc skoro cały świat już wie, to teraz tym bardziej nie może być fuck-upu. Let's do it!



No i musiałam sobie jeszcze przypomnieć jedną ważną rzecz (Henry Ford):
Obstacles are those frightful things you see when you take your eyes off your goal.
Nawet zdyscyplinowany człowiek (a za takiego się uważam) zaczyna szukać wymówek jak tylko na chwilę wypadnie z obiegu. Net jest ostatnio pełen tych motywacyjnych blogów, obrazków i cytatów i czasem czuję już przesyt, ale serio, od czasu do czasu trzeba sobie o niektórych rzeczach przypomnieć.






poniedziałek, 15 października 2012

Millenium Tower Run Up - największy hardkor i sukces życia zarazem

Najpierw takie lajtowo refleksyjne intro

Więc jeśli kogoś interesują konkrety dotyczące zawodów, radzę sobie odpuścić.

Taaaaak. W tym poście będę się głównie jarać. Już grubo ponad miesiąc temu startowałam w tych zawodach, ale wciąż miewam flashbacki z samego biegu i tego co nastąpiło po nim i na prawdę żadne słowa (a zwłaszcza słowa osoby z awersją do słowa) nie oddadzą tego, co działo się wtedy w moim ciele i mojej głowie, ale z całą pewnością mogę stwierdzić, że było to jedno z najsilniejszych doświadczeń mojego życia i w pewnym sensie trwale wpłynęło na moje postrzeganie pewnych spraw. Wiem, że niektórzy (ale są to chyba raczej osoby żyjące z dala od sportu) patrzą na dokonania sportowe jako na coś czysto mechanicznego i pozbawionego głębszego sensu (poza oczywistymi korzyściami zdrowotnymi itp.), ale kolejny raz powtórzę, że za tym kryje się dużo więcej i im głębiej się w to wchodzi, tym więcej jest do odkrycia.

Ja najwięcej po tym biegu dowiedziałam się o sobie o swoich możliwościach. Poczułam po prostu i czuję to do dziś, że stać mnie na dużo więcej niż do tej pory podejrzewałam. Niby wiedziałam wcześniej, że doszłam do jakiejś tam formy, ale nigdy tak na prawdę nie myślałam o sobie jako o sportowcu i nawet nie sądziłam że w tym wieku (bo 29 lat to dość późno jak na rozpoczęcie trenowania jakiejś dyscypliny na poważnie) można mieć jeszcze jakiekolwiek sukcesy sportowe, a tym bardziej międzynarodowe. No a biorąc pod uwagę mój totalnie niesportowy tryb życia tak na prawdę (nie licząc ok. 15-45 minut treningu dziennie + sporadycznie jakieś akcje typu dłuższy bieg lub jazda rowerem po wertepach), czyli siedząca praca, imprezy, niewysypianie się i nie zawsze zdrowe żarcie, jest to dla mnie tym bardziej trudne do pojęcia.

No i widzę teraz, że wszystko to co robiłam przez ostatnie lata i ścieżka, którą obrałam była dobra. To jest bardzo fajne uczucie, bo znikają wszelkie wątpliwości typu czy nie za dużo tracę czasu na sport i rozwijanie skillów niby nieprzydatnych w życiu codziennym (no bo na co komu na przykład szpagat, skoro nie umie się nawet usmażyć naleśnika), a czy przypadkiem niewystarczająco dużo na pracę, związki międzyludzkie, albo co gorsza sprzątanie i szeroko pojęte ogarnianie się. No i teraz od czasu tych zawodów wszystko wydaje mi się łatwiejsze. Bo na przykład gdy staję przed dylematem "co dziś zrobić ze sobą mam?" (a do wyboru jest na prawdę sporo opcji, z czego większość fajna), to decyzja po prostu podejmuje się sama, bo wiem teraz, że treningi schodowe to priorytet skoro postanowiłam sobie dojść do maximum swoich możliwości, a po każdym takim treningu wszystko inne idzie jak po maśle, po prostu jest mi ciągle dobrze, chce mi się więcej i każdy obszar mojego życia na tym zyskuje. No ale do rzeczy.

Zawody w Wiedniu

Zdecydowałam się na nie niedługo po Bielawie, nakręcona na świeżo, a poza tym od dawna już planowałyśmy z Gają wyjazd do Wiednia. Tradycyjnie na wszelki wypadek od razu zakupiłam pakiet startowy (inaczej na 100% bym zrezygnowała, tym bardziej, że sierpień okazał się być jeszcze bardziej imprezowy niż czerwiec i zdawało mi się, że zrobiłam krok w tył).

Ten bieg jest jednym z 18 najważniejszych biegów Pucharu Świata, czyli Master Races. Do wyboru były dwie opcje: Light (49 pięter) i Extreme (3 x 49 pięter, co kwalifikuje ten bieg do najtrudniejszego biegu po schodach na świecie). Kusiło mnie to Extreme, kusiło, a zwłaszcza wizja nagród finansowych (sporych dość jak na tak niszowy sport) i tego jak strasznie byłabym z siebie dumna, ale dzięki Bogu rozum wygrał i pamiętam, że w trakcie mojego biegu Light podziękowałam sobie w myślach za to, że nie zdecydowałam się na ten Extreme, bo w pewnym momencie (pewnie jakoś w okolicy 30 piętra) cierpiałam już tak strasznie, że nie bardzo jestem w stanie wyobrazić sobie coś gorszego. I podziwiam tych wszystkich ludzi, którzy zdecydowali się na opcję Extreme. Nie było ich wielu i większość z nich należy do światowej elity towerrunningu (więc startują zwykle już od co najmniej 2 lat), co nie zmienia faktu, że cierpieli tak jak cierpi każdy porywający się pierwszy raz na bieg po schodach amator, bo każdy daje z siebie maksymalnie dużo, a ból przy maksymalnym wysiłku jest zawsze bólem. Z resztą niektórzy po ukończeniu pirwszy raz biegu Extreme mówili, że poziom bólu po pierwszym i trzecim biegu jest nieporównywalny. Szacun. Trzeba mieć jaja, żeby czegoś takiego dokonać. Pewnie kiedyś spróbuję, ale długa droga przede mną.

Tuż przed startem

Zdaje się, że Millenium Tower to jest najwyższy budynek Austrii (48 pięter) no i przyklejony jest do najbardziej przygnębiającego centrum handlowego świata leżącego na peryferiach Wiednia. No ale nic mnie tam specjalnie nie w tym miejscu nie ruszało, bo myślami byłam już zupełnie gdzie indziej. Do zawodów była jeszcze godzina, a ja byłam już tak zdenerwowana (od rana z każdą godziną coraz bardziej), że marzyłam już tylko o tym żeby było po wszystkim i nie za bardzo nadawałam się do jakiejkolwiek rozmowy.


Całe szczęście wszystko szło bardzo sprawnie - starty było co 10 sekund, same zawody nie miały żadnych opóźnień no i zanim się obejrzałam, stałam już na starcie, a wtedy już chyba miałam w głowie totalną pustkę i modliłam się tylko, żeby pani z mikrofonem zagadująca co któregoś zawodnika nie zdecydowała się przystanąć koło mnie. No i poszło.

Bieg

Początek był nietypowy - zbieg po ruchomych (acz nieruchomych) schodach w dół, jakiś tam odcinek po płaskim i próg startowy dopiero przed samym wbiegnięciem do klatki schodowej. No i za tym progiem w zasadzie kończą się moje świadome refleksje - przez kolejne 5 minut i 40 sekund był już tylko amok i pełne skupienie. Co jakiś czas jakaś tam myśl mi się nasuwała, ale generalnie im wyżej tym tych myśli było mniej. Pamiętam, że w pewnym momencie przestałam już nawet słyszeć muzykę, którą miałam na uszach, specjalnie przygotowaną pod wybijanie optymalnego rytmu. Już na początku poleciałam dużo szybciej niż wyliczyłam sobie że jest mi to potrzebne. Adrenalina wyzwala u mnie takie moce, że to się dzieje poza mną i biegnę dużo szybciej niż kiedykolwiek na treningach. Po drodze mijałam kolejne osoby (ok. 8 - niestety nie wszystkie ustępowały miejsca, nawet gdy jęknięciem prosiłam żeby zrobiły krok w bok, tak żebym nie musiała wymijać ich na około), mnie z kolei nie wyprzedzał nikt, ale wtedy jeszcze nie docierało do mnie, że oznacza to zajebisty czas. Nie miałam pojęcia!


Klatka schodowa w tym budynku jest chyba najbardziej klaustrofobiczną klatką schodową jaką można sobie wyobrazić. Po pierwsze - nie ma barierek, tylko betonowe ściany, oczywiście żadnych okien na całej długości, schody są dość wysokie i co najgorsze, nie ma półpięter co 9-10 schodków (jak w większości budynków świata), tylko biegnie się ciągiem tych zdaje się 17 stopni. Tak na prawdę nie wiem czy to koniec końców gorzej czy lepiej. Z jednej strony mięśnie na półpiętrach mają ułamek sekundy odpoczynku, ale z drugiej strony traci się chyba na zakrętach jakiś tam impet. Tak czy owak, te 17 wysokich schodów przed Tobą na prawdę wygląda złowrogo. Groźnie wyglądały również te poręcze - strasznie blisko ściany (co zaniepokoiło mnie długo przed zawodami, gdy oglądałam zdjęcia z zeszłorocznego biegu). Bałam się, że będzie to jakimś tam utrudnieniem (bo trenując w bloku mogłam swobodnie obejmować poręcz dwoma rękami), ale pamiętam, że biegnąc teraz ani przez sekundę nie pomyślałam o żadnym utrudnieniu. Po prostu robiłam swoje najlepiej jak umiałam, nie zastanawiając się nad tym co jest nie tak albo inaczej niż to do czego jestem przyzwyczajona. To akurat dość fajne spostrzeżenie. Znowu adrenalina.

Starałam się nie patrzeć na numerację pięter. Dzięki temu w pewnym momencie gdy w końcu zerknęłam i zobaczyłam że to już trzydzieste któreś piętro i że tak niewiele mi zostało, udało mi się pokonać chwilowy kryzys (miałam przez moment myśl, że nic z tego, że się przeliczyłam i zaraz będę musiała zwolnić). Było strasznie, ale to strasznie ciężko. Po prostu fala skrajnego dyskomfortu w każdej komórce ciała, a najbardziej w nogach, płucach i mózgu (klasyczne niedotlenienie, czarno przed oczami, poczucie słabnięcia z każdą sekundą).

Cały czas oczywiście stosowałam moją sprawdzoną technikę, czyli szybki marsz co drugi stopień i podciąganie się raz jedną ręką raz drugą jak po linie. W ogóle to okazuje się, że ta technika raczej nie jest stosowana przez biegaczy elity - ci po prostu biegną (nie bardzo wyobrażam sobie takie 100%-owe obciążenie nóg), choć np. Kristin Frey, która była trzecia w wersji Extreme (i jest aktualnie druga w Pucharze Świata) stosuje dokładnie tę samą technikę co ja, a osiąga przecież zajebiste rezultaty, więc póki co trzymam się tej metody, tym bardziej, że wiem, że mam dość silną jak na kobietę górną partię ciała i czuję, że cały ciężar rozkłada się równomiernie, przez co prędzej dojedzie mnie niedotlenienie mózgu niż mięśni.

No i pod koniec biegu jedna miła niespodzianka - ostatnich kilka pięter było krótszych + były barierki, no i słychać już było muzykę dochodzącą z góry i to wszystko pozwoliło mi dotrwać do końca. W zasadzie to z tych ostatnich 10-u pięter już niewiele pamiętam. Zamroczenie tylko.

Finisz 


No i meta. Teraz dopiero poczułam nogi. Gdy nagle trzeba się przestawić na normalny chód dopiero czuć  ten kwas mlekowy. Podreptałam przed siebie jak ostatnia łamaga. O dziwo nie miałam potrzeby padnięcia na ziemię jak w Warszawie (co chyba jest najlepszym znakiem skoku formy). Choć sam bieg był o jakieś 25% dłuższy, czułam się dużo lepiej, zwłaszcza jeśli chodzi o płuca. W Warszawie to kłucie w płucach było najgorsze. Teraz bardziej bolała mnie głowa, ale tylko przez chwilę. Już gdy zjeżdżałam windą wszystko zaczęło wracać do normy. A na samym dole zaczęłam już odczuwać te wszystkie endorfiny, choć wciąż nie miałam pojęcia jaki mam wynik.


Wynik mnie rozwalił. Byłam druga! Przede mną była tylko Christina Bonacina i tylko z 12-sekundową przewagą (a w zeszłym roku była zwyciężczynią Pucharu Świata), a następna kobieta była ode mnie wolniejsza o 30 sekund! Jezusmaria, jak się podjarałam! Marzyłam o pierwszej dziesiątce, myślałam, że są na to jakieś tam minimalne szanse, ale podium? Do dziś nie wiem jak to się stało. Znowu cały ten hardkor sprzed chwili zaczął mieć sens. I choć jeszcze przed chwilą obiecywałam sobie że nigdy nie pobiegnę w wersji Extreme, to po zobaczeniu wyników poczułam, że za rok po prostu muszę to zrobić. Gdybym utrzymała w 3 biegach to samo tempo, w wersji Extreme byłabym ostatecznie piąta. Za rok chcę być czwarta. Obiecałam sobie, że zrobię wszystko co w mojej mocy i tak też robię :]

Jak mi się będzie chciało (bo strasznie męczące to pisanie), to napiszę jeszcze później parę słów o samym Wiedniu. Gdyby kogoś interesowało jak ta sama impreza wyglądała z perspektywy jednej z najlepszych towerrunnerek świata, tu jest jej szczegółowy raport: http://kristinfrey.blogspot.com/2012/09/finding-myself-in-austria.html (moje posty przy jej postach to jak fraszki Kochanowskiego przy "Panu Tadeuszu"). No i szacun dla Kristin i dla całej reszty zawodników Extreme. Wśród facetów Polacy wymietli!


Mam jeszcze parę zastrzeżeń co do samej organizacji, ale przede wszystkim powinnam napisać w tej sprawie do organizatorów.

Następne zawody za 6 tygodni! Juhuuuuuuuuuuuuuuu! Przygotowuję się jak nigdy dotąd.

poniedziałek, 10 września 2012

Podsumowanie ostatnich 6 miesięcy

Wczoraj minęło dokładnie 26 tygodni odkąd postanowiłam podnieść poprzeczkę i wyjść poza samo bodyweight training. Tutaj podziękowania należą się Wackowi G., który tak na prawdę wkręcił mnie w bieganie i trenował ze mną przez pewien czas (7 rano, zimno, ciemno, bo jeszcze był marzec, permanentne niewyspanie na początku, ale się nawzajem mobilizowaliśmy), nadając hardkorowe wtedy dla mnie tempo, ale jestem mu za to wdzięczna, bo sama bym chyba się tak szybko do takiego wysiłku nie zmusiła i nie byłabym teraz tu gdzie jestem. (A Wackowi i Ani urodził się 10 dni temu synek i pewnie też będzie sportowcem).

No więc plan był taki, żeby biegać, bo bieganie to super sprawa i tyle. Nie myślałam wtedy jeszcze o żadnych zawodach. Fajnie było czuć, że z tygodnia na tydzień organizm coraz lepiej radzi sobie z tym wysiłkiem i mimo że już wcześniej czułam się bardzo sprawna (2 lata z Dębniki Ćwiczą!), to jednak wejście w endurance training to był na prawdę wielki przeskok i początek najfaniejszego etapu w moim życiu.

W bieganie wkręcił się też Rafał G. i zaczęliśmy sobie w trójkę startować dla zabawy w różnych zawodach biegowych. W sumie nie było ich do tej pory dużo, ale każde kolejne to był progress no i oczywiście jak jest konkretny cel, to łatwiej się zmobilizować, więc te zawody będę chyba dalej wykorzystywać głównie jako narzędzie do samodyscyplinowania się. Jakoś w kwietniu doszedł trail running  (na razie lajtowo, ale to też był duży krok w przód). Gdy pojawił się pomysł traithlonu, zaczęłam też więcej jeździć na rowerze (i trochę pływać, ale pływanie generalnie na razie zawieszam, bo już żywcem nie mam gdzie tego wcisnąć), co też pewnie bardzo przydaje mi się teraz na schodach, bo czuję że mięśnie ud mam teraz w szczytowej formie ever. W maju pojawiło się towerrunning, no i na tym mam nadzieję na jakiś czas poprzestanę.

No i z tego wszystkiego, wyszło mi (bo oczywiście wszystko, co do minuty i co do metra rejestrowałam na Run-logu), że przez te pół roku:
- przebiegłam 579 km
- przejechałam 1040 km 
- wbiegłam na 1016 pięter
- najlepszy czas w biegu na 10km to na razie 00:48:07 (Cracovia Interrun)
- na 15km 01:23:32 (Bieg w Pogoni za Żubrem) 



I co by tu na koniec... Jestem z siebie kurewsko zadowolona!!!

wtorek, 4 września 2012

Bielawa. Mój drugi bieg po schodach i pierwsze w życiu podium


Znowu muszę uzupełnić braki z lipca, żeby móc zupdate'ować ostatnie wydarzenia. Myślałam, że już nie wiele mam do powiedzenia a propos Bielawy, ale okazuje się, że pamiętam nawet więcej niż jest to konieczne i znowu rozpisałam się jakbym nie umiała filtrować informacji. Gaja, a w kwestii pisania pewnie powinnam się jej słuchać, kazała skrócić mówiąc, że nikt tego nie będzie czytał jak zobaczy ile tego jest i pewnie ma rację, ale zaryzykuję i uprzedzę: JEST TEGO STRASZLIWIE DUŻO! Ale żeby było łatwiej jest wstęp, rozwinięcie i zakończenie, są również obrazki i inne gadżety, żeby nie umrzeć z nudów.

PROLOG

Po majowym Biegu na Szczyt Rondo 1, w którym jak już pisałam poszło mi zaskakująco dobrze jak na zupełnie przypadkowy start (raport), oczywiście od razu zaczęłam grzebać w necie w poszukiwaniu innych zawodów w towerrunning. Okazało się, że w Polsce dyscyplina ta dopiero raczkuje, co w sumie nie dziwi biorąc pod uwagę liczbę wieżowców powyżej 20 pięter (w Krakowie chyba nawet ich liczba wynosi zero), zaskakuje za to coraz silniejsza pozycja Polski w rankingu pucharu świata. Według danych z lipca 2012, Polska jest aktualnie piąta na świecie!!


Zagadka: dlaczego aż tak wysoko? Ja nie znam odpowiedzi na to pytanie. Nie mamy za bardzo ani wieżowców, ani imprez (aktualnie tylko 3 biegi w roku), ani wsparcia medialnego, więc nie ma też raczej sponsorów... Serio, jest to dla mnie niepojęte. Jesteśmy nawet wyżej niż Austria, w której przecież towerrunning działa jak chyba w żadnym innym kraju w Europie. A może właśnie chodzi o to, że tam gdzie kiepsko z kasą, ludzie uczą się radzić sobie w dziedzinach, w których te pieniądze nie są aż tak ważne? (a w towerrunning wymagania sprzętowe i treningowe są jeszcze mniejsze niż w normalnych biegach). No bo chyba nie o uwarunkowania społeczno-historyczne? Pewnie możnaby to jakoś naukowo uzasadnić. Ale możnaby też zgodzić się z kolegą Antkiem G: "bo u nas kurwa windy nie działają". 

No i wracając do tych zawodów... Następne, które miały się odbyć w Polsce, miały być 2 miesiące po moim pierwszym biegu, więc oczywiście postanowiłam, że jadę i nawet się przygotuję, ale jakoś tak się złożyło w tym czerwcu i na początku lipca, że nie miałam czasu trenować, albo może trochę spadł mi zapał, bo oczywiście jestem stuprocentowym zwolennikiem tezy, że nie ma czegoś takiego jak brak czasu, no i w ogóle sezon imprezowy się przecież zaczął i koniec końców nie zrobiłam nic pod tym kątem, więc jak tylko wróciłam z Holandii (gdzie robiłam prawie wszystko poza sportem), 10 dni przed startem w Bielawie stwierdziłam, że to nie ma sensu i nie będę się pchać taki szmat drogi, bez pieniędzy w dodatku i z fatalną formą (jedynym "za" było to, że już dawno dokonałam opłaty startowej).

No ale nie dawało mi to jednak spokoju i czułam, że jak tego nie zrobię, to będę żałować i że w głębi nie chcę po prostu jechać z lenistwa i strachu i na siłę przypominałam sobie wszystkie te sytuacje w moim życiu, kiedy jakieś niespodziewane opcje i szanse spróbowania czegoś nowego, wywołujące u mnie stres decyzyjny i jakąś straszną obawę co to będzie, ZAWSZE kończyły się dla mnie kosmicznie dobrze (bonus points + level up + wszystko dobre co z tego wynika, czyli kolejne szanse i kolejne bonusy i kolejne poziomy radości z życia i osiągania stanów niemalże ekstatycznych itd), jeśli tylko decydowałam się podjąć wyzwanie. No i dopiero to mnie jakoś tak zmobilizowało i powiedziałam sobie, że nawet jeśli będzie fail jeśli chodzi o wynik, to przecież będzie to kolejne doświadczenie i przy najmniej będę wiedzieć czego się spodziewać za rok. No i ta podróż cała, która zapowiadała się być jakąś cholerną przeprawą jak za Średniowiecza, która mnie najbardziej w tym wszystkim zniechęcała, ją też postanowiłam potraktować jako wyzwanie i jakiś mini survival, bo nigdy wcześniej chyba nie jechałam w obce miejsce sama, a trzeba zaznaczyć, że nie mam samochodu, ani nawet neta w komórce, a przede wszystkim nienawidzę prosić o pomoc, i prędzej wyląduję pod mostem, niż spytam kogoś jak gdzieś dojść albo krzyknę "ratunku!". No więc pomyślałam, że to będzie też taki sprawdzian. A żeby po tym całym postanowieniu że JADĘ dzień później nie zmienić zdania, ogłosiłam to oficjalnie na fejsbuku, a wiadomo, że porażka publiczna jest bardziej dotkliwa od porażki osobistej no i tym samym pojechałam.

Wcześniej jeszcze tylko spotkałam się z Pawłem - moim ulubionym fizjoterapeutą, który potraktował moje schody jako wyzwanie zawodowe, no i podowiadywał się, pomierzył, ponagrywał, porobił mi różne testy motoryczne i poinstruował w kilku ważnych kwestiach jeśli chodzi o bieg po schodach. No i razem ustaliliśmy, że Bielawę na razie traktujemy jako sprawdzian, ale już następne zawody trzeba będzie potraktować poważnie, bo jest potencjał. Tak więc poczułam wtedy mocnego kopa, a raz na jakiś czas chyba muszę takiego kopa dostać.

IV Bieg po Schodach Wieży Kościoła w Bielawie (21.07.2012)



No więc wyruszyłam dzień wcześniej, bo do przejechania miałam 340 km w jedną stronę i 2 przesiadki po drodze (Wrocław i Dzierżoniów), a bieg był w sobotę rano, więc nie było innej opcji, tylko przenocować na sali gimnastycznej ośrodka organizującego bieg. Wyobrażałam sobie to tak, że na tej sali oprócz mnie będą inni startujący, w podobnej sytuacji co ja, ale okazało się, że jestem tam sama (przynajmniej do godz. 22_, a sala gimnastyczna ma ze sto lat, stoi w szczerym polu, a pani, która w tej sali pracuje idzie na noc do domu i zostawia mnie tam samą. Trochę było to straszne, ale trochę też zabawne.

tu w kąciku sobie przycupnęłam

W końcu jednak okazało się, że na tej samej sali nocują startujący Czesi + Słowak (bardzo specyficznie wpadli na salę, specyficznie spędzali w niej swój wolny czas oraz zaskakująco ułożyli się do snu), więc trochę mi się zrobiło raźniej, ale po chwili okazało się, że chyba jednak lepiej by mi się tam spało samej, nawet ryzykując życie. 

Rano szybka zwijka pod kościół po czipa, wysłuchanie komunikatów, a potem ze 2 godziny szwędania się po mieście - swoją drogą bardzo klimatyczne to miasteczko, w fajnym miejscu położone i pierwszy raz chyba zwiedzałam coś podobnego, zupełnie innego architektonicznie od małych miasteczek w Małopolsce. 



Starty były po 10 osób, w odstępach 30-sekundowych. Ze względu na brak miejsca w wieży na wyprzedzanie, trzeba było się w te 10 osób dogadać co do kolejności startu tak, żeby słabszy nie przyblokował szybszego. Ja się bezpiecznie ustawiłam po środku, bo pewność siebie niektórych startujących kazała mi myśleć, że to ich któryś już start w tym miejscu, i chyba rzeczywiście tak było, co nie zmienia faktu, że nie wiele brakowało, a bym utknęła za panem, który bardzo napierał na to, aby mógł startować przede mną (widocznie nie wyglądałam wystarczająco groźnie). Ja oczywiście nie mam pretensji, bo nie byłam w stanie przewidzieć z jakim czasem pobiegnę, ale myślę, że od tego biegu już mogę spokojnie ustawiać się z przodu. 


Na starcie już się nie stresowałam, denerwowałam się za to cały ranek przed startem. Oczywiście jest to połączenie ekscytacji pozytywnej z negatywną (bo wiem że będzie bolało), ale jest to tak silne, że zawsze wtedy myślę tylko o tym żeby już było po wszystkim, słucham muzy i generalnie jestem bardzo skupiona i nie jestem w stanie wtedy z nikim rozmawiać. Niby wiedziałam już czego się spodziewać po swoim organizmie (w przeciwieństwie do Biegu na Szczyt Rondo 1, kiedy nie miałam zielonego pojęcia), ale jednak przez ten typ schodów czułam, że to będzie znowu zupełnie inne doświadczenie. 


W przeliczeniu na liczbę pięter, to było jakieś 17-18, więc oczywiście było dużo lżej niż na 37 piętrach w Warszawie, za to technicznie bieg był dużo trudniejszy. Nie było półpięter, na których normalnie można dać mięśniom odpocząć chociaż na ułamek sekundy, zwężające się schody, więc stopę trzeba było stawiać zawsze w konkretnym miejscu i raczej jedna za drugą, no i najgorsza rzecz, czyli sznur z prawej strony, więc trzeba było jednocześnie podciągać się z prawej strony i skręcać ciało w lewo. Pierwsze kilkanaście schodków oczywiście poleciałam za szybko i koordynacja mi przez to siadła całkowicie, do tego stopnia, że zaczęłam się potykać i tracić kontrolę nad kończynami, ale jak trochę zwolniłam, to złapałam rytm i w zasadzie do samego końca chyba utrzymałam to samo tempo i ruchy. Od pewnego momentu oczywiście było strasznie ciężko (i zawsze pytanie "po co????"), ale adrenalinowy amok powoduje u mnie taką determinację, że nie przestaję robić tego co do mnie należy w tym momencie i wiem, że przecież ta katorga się wkrótce skończy i będzie wspaniale. 

Na samym czubku wieży jest maciupeńkie drewniane poddasze, więc po dobiegnięciu tych dziesięciu osób jest przerwa w zawodach i trzeba zejść na sam dół. Łojezu, to dopiero jest straszne. Mięśnie nóg są tak zajechane, że zejście kilku stopni bez przerwy to jest wyzwanie porównywalne z samym wbieganiem. Łydki drżą jak szalone i trzeba się podpierać ściany jak ostatnia łamaga i tak sobie schodzi te 10 osób jedna za drugą, pojękując i przystając co chwilę i coś tam do siebie mówiąc, ale ledwo jarząc co. Ale oczywiście już wtedy mózg zalany jest falą endorfin, więc się te wszystkie niedogodności ma gdzieś i robi się na prawdę bardzo przyjemnie w głowie i czuje się, że to była przezajebista decyzja i wszystko jest dokładnie takie jakie powinno być i te straszliwe cierpienia sprzed chwili nabierają sensu. 

No i to by było na tyle. Oczywiście jeszcze ważna kwestia, czyli wynik: 

tutaj reszta wyników. 

Oczywiście nie spodziewałam się! Totalnie! Wydawało mi się, że przez tę dyskordynację na początku straciłam dużo czasu i że w ogóle byłam w tragicznej formie tydzień po tej Holandii, ale okazało się, że jednak to co się buduje przez długi czas gdzieś tam zostaje głęboko i wystarczy to tylko aktywować. Albo nie wiem co. Nie znam odpowiedzi na pytanie dlaczego tak dobrze mi poszło i wciąż tego nie ogarniam, ale jest to uczucie miłe jak diabli (na prawdę do nie wielu rzeczy można w życiu porównać) i chce się jeszcze więcej!

No i tak to z boku wyglądało: 


Poza tym akurat bardzo potrzebowałam pieniędzy, więc radość była jeszcze większa, bo ta nagroda po prostu uratowała mi dupę na następne dwa tygodnie. Juhuuuu! 


niedziela, 22 lipca 2012

Pierwszy triathlon - część 3/3

3. Bieg

Nadrabiam zaległości w raporcie z triathlonu. Już trochę czasu minęło, więc na pewno mniej emocjonalnie będzie, tym bardziej, że w temacie biegu w zasadzie nie mam dużo do powiedzenia.

Bieg, nawet na tak krótkim dystansie, po ostrej pracy nogami na rowerze był dość zabawny. To nawet nie był ból mięśni - to była totalna niemoc, albo przynajmniej tak mi się wtedy zdawało. Czułam się jak bym biegła w jednym z tych snów, kiedy biegnie się w miejscu i nic nie można na to poradzić. Nogi jak z waty. No ale po wglądzie w wyniki widzę, że nie było tak źle jak mi się wydawało - 26:16. Na sucho piątkę robię na razie w ok. 24 minuty. Serio, myślałam, że biegnę dużo wolniej. Ostatni kilometr to była już katorga i oczekiwanie na metę, choć i tak uważam, że ten finał był mniej bolesny, niż to co odczuwałam pod koniec swoich obydwu dziesiątek biegowych (może dlatego, że akurat obie dziesiątki robiłam po całonocnej imprezie alkoholowej typu wesele, czego już nigdy więcej przed zawodami nie zrobię, bo to głupie i prędzej zrezygnuję ze startu). No i tyle w zasadzie mam do powiedzenia.

Po pierwszym triathlonie kilka wniosków na przyszłość:

  • Strój. Ja, przez nieprzystosowany do takich zawodów strój (kostium jednoczęściowy, a na to getry), miałam cały czas dyskomfort i dół mi się po prostu co chwilę zsuwał, więc poprawiałam go z kilkadziesiąt razy przez całe zawody (najidiotyczniej było w wodzie). Może na pierwszy start nie warto inwestować w stój typowo triathlonowy, ale jednak jednoczęściowy kostium do pływania do kolan w przypadku kobiet w zupełności by wystarczył. Pod spód top do biegania i w zasadzie na zmianach wystarczy tylko założyć buty. O jednej rzeczy nikt mi nie powiedział i nawet przeglądając portale triathlonowe na takie info nie trafiłam - że podczas biegu trzeba mieć numer startowy na klatce piersiowej (myślałam że numerek na ramieniu, jak podczas pływania, wystarczy). Gdyby nie pomoc nowo poznanej koleżanki (pozdrawiam Iwonę), która pożyczyła mi zapasową koszulkę (do której przed zawodami przypięłam numer), musiałabym na zmianie trzęsącymi się rękami przypinać agrafkami numer po wyjściu z wody, czyli słabo. Ale jest lepsza opcja stosowana powszechnie - założenie na klatkę piersiową obręczy z gumki typu gumka od majtek z przypiętym numerem (i ją się też przed zawodami przygotowuje). W parę sekund można mieć numer na sobie. 
  • Treningi łączone. Pierwszy triathlon chciałam po prostu ukończyć, więc moje przygotowania były mało triathlonowe - po prostu starałam się systematycznie przez te 18 dni ćwiczyć każdą z dyscyplin z osobna. Ale już następnym razem (który odbędzie się pewnie dopiero w 2013) skupię się na tych przejściach przede wszystkim. Treningi łączone nazywa się po angielsku bricks i chodzi w nich o łączenie w jednym treningu pływania z jazdą na rowerze lub jazdy na rowerze z biegiem. Sprawa jest tak oczywista, że nie będę się w nią zagłębiać. Lada dzień chcę wprowadzić to do normalnych treningów, bo jest to po prostu zajebista dodatkowa stymulacja i wyzwanie dla organizmu. 


  • Pływanie na większym lajcie. Nie chodzi mi na tym etapie o pracę nad prędkością - ważne, żebym na zawodach zachowała w wodzie spokój, stałe tempo i kierunek (w sensie - linia prosta, a nie zygzak). Więc nie wiem jeszcze jak to zrobię, ale najpierw po prostu trochę na ten temat poczytam. Pewnie chodzi o pracę z oddechem, ćwiczenie na otwartych akwenach, pływanie z zamkniętymi oczami itp. W każdym razie pływanie najbardziej mniej dojechało i wiem, że jednak bardziej na poziomie psychicznym niż fizycznym.  


  • Więcej roweru w terenie. I to już też plan poza-triathonowy, tzn. niezależnie od planowanych startów. Jazda po górskich terenach jest zajebista i cieszę się, że znowu to odkryłam. I dobrze, że sobie to znowu przypominam (po wakacjach, z których tydzień temu wróciłam i po których jeszcze nie wpadłam w rytm).


  • No i po prostu: 


Sprawność na każdym polu to chyba jest na prawdę osiągnięcie jakiegoś optimum kondycyjnego i uczy dyscypliny chyba bardziej niż inne sporty, albo czuję że mnie nauczy i bardzo mnie do tego przez to ciągnie. Im więcej ćwiczę i na ten temat wiem, tym wyższe poziomy gratyfikacji się z tym wszystkim łączą. 


Ale styknie o triathlonie na razie, bo jest cała relacja z Bielawy do napisania. 

niedziela, 1 lipca 2012

Pierwszy triathlon - część 2/3

2. Rower

To była zdecydowanie najprzyjemniejsza część zawodów. Siedzi się w końcu i nie trzeba machać kończynami, więc można to potraktować jak odpoczynek pomiędzy największym hardkorem. No i zabawa generalnie jest! Zapieprz przez ponad 46 minut, ale mogłabym tak jeszcze jechać drugie tyle, albo tak mi się tylko wydawało, bo adrenalina dojechała mnie na tym etapie bardziej niż na jakichkolwiek innych zawodach.


Ale jeszcze o samej zmianie. Miałam założyć kask, koszulkę z numerem, skarpetki i buty. Normalnie to jakieś 20 sekund, w tym stanie zajęło mi to 1min20sek. Drżące mięśnie, nieposłuszne totalnie, ale jeszcze gorsze było to zamroczenie umysłowe - ja po prostu zamotałam się w momencie podejmowania decyzji co mam zrobić najpierw. Niby miałam to przemyślane wcześniej, ale oczywiście poległam - zaczęłam zakładać kask przed koszulką i kilka innych głupich ruchów wykonałam. I tu nauczka - trzeba było to przećwiczyć, tak jak radzili na wszystkich forach - zrobiłabym to pewnie na automacie. Na dystansach sprinterskich można na zmianach chyba sporo ugrać nie męcząc się zbytnio. No a najlepiej oczywiście mieć jednoczęściowy strój, na który na tym etapie zakłada się na klatę tylko gumkę od majtek z przyczepionym numerkiem. Dużo osób tak zrobiło - ja nie miałam pojęcia, że w ogóle numerek na klacie jest obowiązkowy (bo na zdjęciach z różnym profesjonalnych triathlonów zawodnicy mają tylko numerki powypisywane na rękach) no i o tym organizator powinien wcześniej poinformować.

Jada po lesie była super przyjemna. Trasa płaska, ale pełno piachu, trochę żwiru i kilka ostrych zakrętów. Było kilka odcinków złożonych z głębokiego piachu na całą szerokość drogi no i tam była najlepsza zabawa, bo przejechanie przez to był podwójny dojazd dla mięśni (lędźwiaaaa), no i każdy głupi ruch to wywrotka albo zejście z roweru, więc trzeba było sobie w głowie układać ruchy z krótkim wyprzedzeniem. Taktyka, man! I bardzo przydała mi się rada jednego chłopca - przejeżdżać przez to za wszelką cenę. Niektórzy  schodzili tam z roweru i przeprowadzali go, ale okazało się, że dużo więcej czasu to zajmuje, więc po prostu wjechanie z impetem, napieranie z całej pyty i nie ruszanie kierownicą no i level up!

Ja się w ogóle przez ten cały etap rowerowy czułam jak w grze komputerowej. Ściganie się na rowerze to jest dodatkowy challenge, zwłaszcza jak kilka osób jedzie blisko siebie na wąskiej trasie. No i za każdym razem jak tylko jakiś facet był w zasięgu ręki, robiłam wszystko, żeby go wyprzedzić, bo po każdej takiej akcji było takie ding, jakbym zebrała bonus points. No i tak mi się to spodobało, że poważnie myślę o jeszcze jakiś zawodach MTB w tym roku (więc Jędrek, naciskaj koniecznie!). 

Izotonik, który sobie wspaniałomyślnie przygotowałam wypadł mi (i nie tylko mi) na pierwszym lepszym zakręcie, ale i tak strata niewielka, bo oczywiście nie pomyślałam o tym, żeby go sobie wcześniej odkręcić (no i takich drobiazgów to tylko doświadczenie uczy). Ale brak wody i nawet głód (bo zdążyłam się zrobić już mega głodna przed zawodami) na haju adrenalinowym to na prawdę żaden problem dla mnie. W głowie jest tylko jedna myśl: DAAAJEEEESSZZZ! Wszystkie inne myśli i potrzeby zepchnięte są na dalszy plan i to jest jedna z tych wspaniałych rzeczy w doprowadzaniu się do krańcowych stanów fizycznych, jakby ktoś pytał po co to wszystko. A oczywiście są tacy co pytają i ja bym ich bardzo chętnie wszystkich uświadomiła (i czasem to robię i wydaje mi się, że czasem działa).

No więc jak ktoś mówi, że po prostu nie lubi sportu, bo taki się urodził, to ja jednak myślę, że grubo się myli  (tym bardziej, że ewolucyjnie jesteśmy do tego stworzeni) i po prostu miał dużo złych doświadczeń (typu WF w polskiej szkole), a mało dobrych, tym bardziej, że te dobre nie przychodzą od razu i nie jest to proste równanie typu SPORT = PRZYJEMNOŚĆ, tylko po drodze zachodzi jeszcze kilka procesów i na pewno trzeba najpierw sporo w to wszystko zainwestować (czasu, energii itp., no ale dyscyplina) no i wiedzieć też jak (a jak nie wiedzieć to pytać). Ale to się zawsze zwraca z mega nawiązką i to tak, że tylko kto tego sam doświadczy, zrozumie o co chodzi. I mówiąc zawsze mam na myśli ZA-WSZE. Nie poznałam nigdy osoby, która wkręciła się w to, a potem jej się odechciało (pomijam czynniki zewnętrzne typu ciąże, choroby itp.). To po jakimś czasie staje się nałogiem i potwierdzi to każdy sportowiec na emeryturze i każdy kto musiał kiedyś przestać i doświadczył zwały z tym związanej. No więc jakby ktoś kiedyś potrzebował impulsu albo motywacji, to ja bardzo chętnie. Mogłabym się tym zajmować, za darmo nawet, bo czasem czuję, że taką mam misję (o czym niektórym już mówiłam).


Zboczyłam grubo z tematu, ale w sumie nie mam już chyba nic więcej do dodania jeśli chodzi o rower. 


Co do wyniku, to po pływaniu byłam 14-ta wśród kobiet, a po rowerze już 7-ma, więc to chyba te Dębniki Ćwiczą! tutaj zrobiły swoje (zważywszy na zerowe przygotowanie MTB) - po prostu uda mam duże, bo silne i dla tego już nic do nich nie mam. Po rowerze najbardziej czułam mięśnie rąk (pracują na nonstopie) i lędźwi, więc teraz chcę wprowadzić do treningów dużo rowerowych podjazdów. Lasek Wolski rządzi z resztą i współczuję każdemu, kto nie ma czegoś podobnego w centrum (prawie że) swojego miasta (a jak ktoś z Krakowa nigdy się tamtędy rowerem nie przejechał, to są normalnie szczyty, mówię wam! 


czwartek, 28 czerwca 2012

Pierwszy triathlon - część 1/3

To będzie bardzo długa relacja (nie umiem inaczej), więc dzielę ją na etapy. 

I Pogoria Triathlon @ Dąbrowa Górnicza (0.5km - 18km - 5km)Stanęło na tej imprezie, bo 1. niedaleko, 2. dystans najkrótszy z możliwych (jeden kolega ze ścieżek Salomona powiedział wręcz "aaaa to nie warto", w sensie, że za krótki, szkoda zachodu) i 3. trzeba było się szybko zdecydować. Byłam mocno niezdecydowana, ale wystarczyła krótka gadka z jednym mistrzem ze dwa razy ode mnie starszym w dodatku amatorem (również ze ścieżek Salomona), który w tym roku po raz pierwszy w życiu wystartował w HIM (pół-Ironman = 2km - 90km - 21km) i jeszcze tego samego dnia wieczorem, odważniejsza po 2 kieliszkach wina, wniosłam opłatę startową (jest to świetna metoda podejmowania trudnych nieodwracalnych decyzji). 


Matko Boska, jak było warto! Dlaczego przez całe 18 lat mojej edukacji nikt mi nigdy nie powiedział, że tędy droga? Choć z drugiej strony, pewnie kilka lat temu i tak nie dałoby się mnie na nic podobnego namówić, bo moja głowa była zaprzątnięta zupełnie innymi rzeczami. Przełom nastąpił w ciągu ostatnich dwóch lat - powodów było mnóstwo, zmieniło się WSZY-STKO, no i jestem gotowa na wszystko do kwadratu. 

No więc, oczywiście wiedziałam czego się spodziewać po samym pływaniu, rowerze i bieganiu, bo każdy z odcinków z osobna to lajcik totalny, ale nie miałam pojęcia jak bardzo wszystko razem da po dupie. W sumie przygotowywałam się do triathlonu 18 dni, bez żadnego planu - po prostu starałam się w każdym wolnym czasie pływać / biegać / jeździć na rowerze. No i bilans tych 18 dni był taki: 
- pływanie 11 km
- bieganie 88 km
- rower 143.5 km
Czyli w zaokrągleniu taki pseudo-Ironman. Teraz tylko te 18 dni skondensować do jednego i już mogę startować w Ironmanie, nie? (BTW, daję sobie kilka lat na to, ale to się stanie prędzej czy później, przyrzekam, jeśli tylko kolano ani inna część ciała nie odmówi posłuszeństwa)


Niestety nie udało mi się ani razu zrobić prawdziwego treningu łączonego typu pływanie/rower albo rower/bieg i sama nie wiem dlaczego, bo przecież o to w triathlonie chodzi, no ale chciałam też trochę iść na żywioł i wyciągać wnioski treningowe potem (i po to też ten blog - żeby one się tu znalazły). No więc właśnie te momenty - same przejścia i pierwsze kilka minut po przejściu, krótkie w sumie w stosunku do całego wyścigu, były najtrudniejsze. No ale po kolei. 


1. Pływanie

W zasadzie tylko tego się tak naprawdę obawiałam i słusznie - było ciężko. Pływanie kraulem non-stop przez 45 minut nie jest dla mnie żadnym problemem (KSOS za dziecka, sekcja YMCA za młodu przez jakiś rok, ale wystarczyło na całe życie), ale te 12 minut na otwartym akwenie w tłumie ponad 100 osób (oczywiście prawie samych facetów w sile wieku), było przeżyciem hardkorowym i wydolnościowo i psychicznie. Start z plaży biegiem przez płytką po kolana wodę był dość długi i już na tym etapie można było wypruć z siebie wszystko. No więc wystartowałam zdecydowanie za szybko. 




No i potem już w zasadzie nie było odwrotu. Będąc w grupie śmigających ludzi mogłam tylko poruszać się razem z nimi w ich tempie, lekko tylko przesuwając się na bok w celu wydostania się z tej grupy. Zwalnianie wewnątrz takie grupy jest nieprzyjemne, bo zaraz dostaje się ręką po głowie, albo nogą po twarzy no i panika gwarantowana (ale o tej panice w pierwszym starcie przeczytałam już tyle, że nie wiem czy sama jej sobie nie wkręciłam). Jakoś wydostałam się trochę na bok, ale byłam wyczerpana, bo nie było to moje tempo, a adrenalina spowodowała, że tego nie wyczułam. Musiałam więc przejść z kraula do żabki i robiłam tak w zasadzie co chwilę aż do końca. Po nawrotce trochę się uspokoiłam psychicznie i już trochę dłużej pociągnęłam kraulem, ale miałam wrażenie że płynę jak jakaś pokraka i rzucam się w tej wodzie, no w każdym razie że bardzo daleko mi do stylu, którym pływam na co dzień. No i drugi problem - utrzymanie kierunku w kraulu. Nie wiem czy można to wyćwiczyć, mam nadzieję że tak, bo jak nie, to zostaje tylko podążanie za grupą na takiej zasadzie, że pod wodą patrzy się przed siebie i szuka nóg. Takie podnoszenie głowy wybija trochę z rytmu, ale na pewno nie tak bardzo jak całkowite obracanie głowy przed siebie gdy jest ona nad wodą. 



Strefa zmian była kawałek od plaży. No i tu pierwsza niespodzianka - to wydostanie się na ląd, o którym się tak marzyło, było początkiem jednego z najtrudniejszych momentów triathlonu. Bieg tuż po takim pływaniu ma niewiele wspólnego z normalnym biegiem. Ciało jak z waty, każdy krok to wyzwanie. Wydawało mi się, że płynąc używałam głównie rąk, ale musiało być inaczej, bo moje nogi  po prostu odmawiały posłuszeństwa. Dość to pokracznie wygląda z boku, no ale dałam z siebie chyba wszystko i marzyłam już tylko o tym, żeby znaleźć się na rowerze.

Ostatecznie skończyłam pływanie z wynikiem 00:12:15 (byłam 65 na ok. 100 osób), czyli straciłam ok.  minutę w stosunku do tempa treningowego (bo liczę że bieg do strefy zmian trwał ok. minuty), a przecież na zawodach zawsze ma się szybsze tempo, no ale przed tym też przestrzegali. Nie wiem czy bardziej chodziło o pływanie zygzakiem, czy o tę żabkę, czy o sam bieg w wodzie w jedną i drugą stronę, w każdym razie to na pewno jest do poprawienia.

wtorek, 26 czerwca 2012

Jadymy!!!!!!!!!

Na razie plan jest taki, że będę tu wrzucać na świeżo raporty z biegów i innych zawodów - dla siebie, dla znajomych i dla hipotetycznych potomnych. Jakieś info z postępów treningowych pewnie też będzie. W którą stronę to ewoluuje - okaże się. Mam parę pomysłów w każdym razie, poza tym co będzie się tu pojawiało w najbliższym czasie. Będzie mało pieprzenia, a dużo konkretów, a może i uda mi się przemycić moje słynne na dzielni tabelki i statystyki.

Generalnie bieganiem na poważnie zajęłam się parę miesięcy temu (12 marca 2012). Na początku nie miałam żadnych planów startowych - nawet mi się to nie śniło, tym bardziej, że jestem po dwóch operacjach kolana i już pogodziłam się z tym, że ono nigdy nie pozwoli mi na szybkie bieganie (a pan doktór straszył mnie na odchodnym, oj straszył), ale jak to zwykle bywa w moim serialu, wszystko potoczyło się swoim torem. 

Po pierwszym niepoważnym starcie w przełajowym Chaszczoku (kwiecień 2012) z ziomusiami z Dębniki Ćwiczą!, w którym poszło mi całkiem dobrze jak na pierwszy raz (4 miejsce), po którym w dodatku doświadczyłam intensywnych stanów samozadowolenia i wszechmocy, dałam się wkręcić w treningowo-wyścigową machinę. Bardzo podoba mi się to, że to jest taki jakby równoległy wszechświat, o którym się nie wie, jeśli się w nim nie uczestniczy. Wciąga, uczy dyscypliny i generalnie tworzy nową jakość życia. O efektach ogólnosprawnościowych nawet nie wspominam, bo to, zdaje się, jest oczywiste i zrozumiałe dla każdego. No więc mówię wam - w tym jest duuużo więcej sensu niż tylko wyniki. 


Chaszczok - Błotny bieg z przeszkodami, Kraków 2012

Po Chaszczoku były 2 biegi na 10km: X Międzynarodowy Bieg Skawiński, z czasem netto 00:49:40 i Cracovia Interrun z czasem 00:48:07 (ostatni raz biegłam po weselu, przyrzekam - cierpiałam przez całą trasę!). W międzyczasie był jeszcze mój pierwszy vertical run, w którym byłam ostatecznie szósta (trafiając ku mojemu rozbawieniu do rankingu pucharu świata w Tower Running 2012), z którego napisałam relację na portal Trening Biegacza (ta niżej) i który dał mi gigantycznego kopa i przekonanie, że jeszcze mnóstwo mogę zdziałać i że osiągnięcie wieku 30 lat niekoniecznie oznacza konieczność znalezienia sobie chłopa i założenia rodziny i jeszcze kilka innych rzeczy przyszło mi wtedy do głowy.

Bieg na Szczyt Rondo 1 2012

No więc będą tu biegi, tower running i triathlon. Co do biegania, asfalt mnie na razie zadowala, ale Anita (fajnie, że poznałam!) coraz bardziej zachęca do biegów górskich, więc wkrótce pewnie też będzie trzeba spróbować, tym bardziej, że od 2 miesięcy co tydzień zdobywam się (choć, bez kitu, zawsze ze sobą walczę) na morderczy trening trail runningSalomonem (pod okiem mistrza Andrzeja Lachowskiego), który już bardzo dużo dobrego zdołał zdziałać, a uśredniona kondycja całej grupy postawiła poprzeczkę jeszcze wyżej i widzę jak bardzo jestem jeszcze cienka. No ale nie ma nic lepszego niż trenowanie z najlepszymi i poznawanie kolejnych motywujących do tego szaleństwa osób.

No i okazuje się, że nie umiem pisać krótko i zwięźle. Nie umiem też pisać tak pięknie jak Gaja Grzegorzewska (Gajur! zakładajżesz tego bloga do jasnej anielki!), ale to dobrze, bo przynajmniej nie będziemy ze sobą rywalizować (no może tylko w tym, która potrafi więcej zjeść).

Koniec pierwszego posta.