poniedziałek, 15 października 2012

Millenium Tower Run Up - największy hardkor i sukces życia zarazem

Najpierw takie lajtowo refleksyjne intro

Więc jeśli kogoś interesują konkrety dotyczące zawodów, radzę sobie odpuścić.

Taaaaak. W tym poście będę się głównie jarać. Już grubo ponad miesiąc temu startowałam w tych zawodach, ale wciąż miewam flashbacki z samego biegu i tego co nastąpiło po nim i na prawdę żadne słowa (a zwłaszcza słowa osoby z awersją do słowa) nie oddadzą tego, co działo się wtedy w moim ciele i mojej głowie, ale z całą pewnością mogę stwierdzić, że było to jedno z najsilniejszych doświadczeń mojego życia i w pewnym sensie trwale wpłynęło na moje postrzeganie pewnych spraw. Wiem, że niektórzy (ale są to chyba raczej osoby żyjące z dala od sportu) patrzą na dokonania sportowe jako na coś czysto mechanicznego i pozbawionego głębszego sensu (poza oczywistymi korzyściami zdrowotnymi itp.), ale kolejny raz powtórzę, że za tym kryje się dużo więcej i im głębiej się w to wchodzi, tym więcej jest do odkrycia.

Ja najwięcej po tym biegu dowiedziałam się o sobie o swoich możliwościach. Poczułam po prostu i czuję to do dziś, że stać mnie na dużo więcej niż do tej pory podejrzewałam. Niby wiedziałam wcześniej, że doszłam do jakiejś tam formy, ale nigdy tak na prawdę nie myślałam o sobie jako o sportowcu i nawet nie sądziłam że w tym wieku (bo 29 lat to dość późno jak na rozpoczęcie trenowania jakiejś dyscypliny na poważnie) można mieć jeszcze jakiekolwiek sukcesy sportowe, a tym bardziej międzynarodowe. No a biorąc pod uwagę mój totalnie niesportowy tryb życia tak na prawdę (nie licząc ok. 15-45 minut treningu dziennie + sporadycznie jakieś akcje typu dłuższy bieg lub jazda rowerem po wertepach), czyli siedząca praca, imprezy, niewysypianie się i nie zawsze zdrowe żarcie, jest to dla mnie tym bardziej trudne do pojęcia.

No i widzę teraz, że wszystko to co robiłam przez ostatnie lata i ścieżka, którą obrałam była dobra. To jest bardzo fajne uczucie, bo znikają wszelkie wątpliwości typu czy nie za dużo tracę czasu na sport i rozwijanie skillów niby nieprzydatnych w życiu codziennym (no bo na co komu na przykład szpagat, skoro nie umie się nawet usmażyć naleśnika), a czy przypadkiem niewystarczająco dużo na pracę, związki międzyludzkie, albo co gorsza sprzątanie i szeroko pojęte ogarnianie się. No i teraz od czasu tych zawodów wszystko wydaje mi się łatwiejsze. Bo na przykład gdy staję przed dylematem "co dziś zrobić ze sobą mam?" (a do wyboru jest na prawdę sporo opcji, z czego większość fajna), to decyzja po prostu podejmuje się sama, bo wiem teraz, że treningi schodowe to priorytet skoro postanowiłam sobie dojść do maximum swoich możliwości, a po każdym takim treningu wszystko inne idzie jak po maśle, po prostu jest mi ciągle dobrze, chce mi się więcej i każdy obszar mojego życia na tym zyskuje. No ale do rzeczy.

Zawody w Wiedniu

Zdecydowałam się na nie niedługo po Bielawie, nakręcona na świeżo, a poza tym od dawna już planowałyśmy z Gają wyjazd do Wiednia. Tradycyjnie na wszelki wypadek od razu zakupiłam pakiet startowy (inaczej na 100% bym zrezygnowała, tym bardziej, że sierpień okazał się być jeszcze bardziej imprezowy niż czerwiec i zdawało mi się, że zrobiłam krok w tył).

Ten bieg jest jednym z 18 najważniejszych biegów Pucharu Świata, czyli Master Races. Do wyboru były dwie opcje: Light (49 pięter) i Extreme (3 x 49 pięter, co kwalifikuje ten bieg do najtrudniejszego biegu po schodach na świecie). Kusiło mnie to Extreme, kusiło, a zwłaszcza wizja nagród finansowych (sporych dość jak na tak niszowy sport) i tego jak strasznie byłabym z siebie dumna, ale dzięki Bogu rozum wygrał i pamiętam, że w trakcie mojego biegu Light podziękowałam sobie w myślach za to, że nie zdecydowałam się na ten Extreme, bo w pewnym momencie (pewnie jakoś w okolicy 30 piętra) cierpiałam już tak strasznie, że nie bardzo jestem w stanie wyobrazić sobie coś gorszego. I podziwiam tych wszystkich ludzi, którzy zdecydowali się na opcję Extreme. Nie było ich wielu i większość z nich należy do światowej elity towerrunningu (więc startują zwykle już od co najmniej 2 lat), co nie zmienia faktu, że cierpieli tak jak cierpi każdy porywający się pierwszy raz na bieg po schodach amator, bo każdy daje z siebie maksymalnie dużo, a ból przy maksymalnym wysiłku jest zawsze bólem. Z resztą niektórzy po ukończeniu pirwszy raz biegu Extreme mówili, że poziom bólu po pierwszym i trzecim biegu jest nieporównywalny. Szacun. Trzeba mieć jaja, żeby czegoś takiego dokonać. Pewnie kiedyś spróbuję, ale długa droga przede mną.

Tuż przed startem

Zdaje się, że Millenium Tower to jest najwyższy budynek Austrii (48 pięter) no i przyklejony jest do najbardziej przygnębiającego centrum handlowego świata leżącego na peryferiach Wiednia. No ale nic mnie tam specjalnie nie w tym miejscu nie ruszało, bo myślami byłam już zupełnie gdzie indziej. Do zawodów była jeszcze godzina, a ja byłam już tak zdenerwowana (od rana z każdą godziną coraz bardziej), że marzyłam już tylko o tym żeby było po wszystkim i nie za bardzo nadawałam się do jakiejkolwiek rozmowy.


Całe szczęście wszystko szło bardzo sprawnie - starty było co 10 sekund, same zawody nie miały żadnych opóźnień no i zanim się obejrzałam, stałam już na starcie, a wtedy już chyba miałam w głowie totalną pustkę i modliłam się tylko, żeby pani z mikrofonem zagadująca co któregoś zawodnika nie zdecydowała się przystanąć koło mnie. No i poszło.

Bieg

Początek był nietypowy - zbieg po ruchomych (acz nieruchomych) schodach w dół, jakiś tam odcinek po płaskim i próg startowy dopiero przed samym wbiegnięciem do klatki schodowej. No i za tym progiem w zasadzie kończą się moje świadome refleksje - przez kolejne 5 minut i 40 sekund był już tylko amok i pełne skupienie. Co jakiś czas jakaś tam myśl mi się nasuwała, ale generalnie im wyżej tym tych myśli było mniej. Pamiętam, że w pewnym momencie przestałam już nawet słyszeć muzykę, którą miałam na uszach, specjalnie przygotowaną pod wybijanie optymalnego rytmu. Już na początku poleciałam dużo szybciej niż wyliczyłam sobie że jest mi to potrzebne. Adrenalina wyzwala u mnie takie moce, że to się dzieje poza mną i biegnę dużo szybciej niż kiedykolwiek na treningach. Po drodze mijałam kolejne osoby (ok. 8 - niestety nie wszystkie ustępowały miejsca, nawet gdy jęknięciem prosiłam żeby zrobiły krok w bok, tak żebym nie musiała wymijać ich na około), mnie z kolei nie wyprzedzał nikt, ale wtedy jeszcze nie docierało do mnie, że oznacza to zajebisty czas. Nie miałam pojęcia!


Klatka schodowa w tym budynku jest chyba najbardziej klaustrofobiczną klatką schodową jaką można sobie wyobrazić. Po pierwsze - nie ma barierek, tylko betonowe ściany, oczywiście żadnych okien na całej długości, schody są dość wysokie i co najgorsze, nie ma półpięter co 9-10 schodków (jak w większości budynków świata), tylko biegnie się ciągiem tych zdaje się 17 stopni. Tak na prawdę nie wiem czy to koniec końców gorzej czy lepiej. Z jednej strony mięśnie na półpiętrach mają ułamek sekundy odpoczynku, ale z drugiej strony traci się chyba na zakrętach jakiś tam impet. Tak czy owak, te 17 wysokich schodów przed Tobą na prawdę wygląda złowrogo. Groźnie wyglądały również te poręcze - strasznie blisko ściany (co zaniepokoiło mnie długo przed zawodami, gdy oglądałam zdjęcia z zeszłorocznego biegu). Bałam się, że będzie to jakimś tam utrudnieniem (bo trenując w bloku mogłam swobodnie obejmować poręcz dwoma rękami), ale pamiętam, że biegnąc teraz ani przez sekundę nie pomyślałam o żadnym utrudnieniu. Po prostu robiłam swoje najlepiej jak umiałam, nie zastanawiając się nad tym co jest nie tak albo inaczej niż to do czego jestem przyzwyczajona. To akurat dość fajne spostrzeżenie. Znowu adrenalina.

Starałam się nie patrzeć na numerację pięter. Dzięki temu w pewnym momencie gdy w końcu zerknęłam i zobaczyłam że to już trzydzieste któreś piętro i że tak niewiele mi zostało, udało mi się pokonać chwilowy kryzys (miałam przez moment myśl, że nic z tego, że się przeliczyłam i zaraz będę musiała zwolnić). Było strasznie, ale to strasznie ciężko. Po prostu fala skrajnego dyskomfortu w każdej komórce ciała, a najbardziej w nogach, płucach i mózgu (klasyczne niedotlenienie, czarno przed oczami, poczucie słabnięcia z każdą sekundą).

Cały czas oczywiście stosowałam moją sprawdzoną technikę, czyli szybki marsz co drugi stopień i podciąganie się raz jedną ręką raz drugą jak po linie. W ogóle to okazuje się, że ta technika raczej nie jest stosowana przez biegaczy elity - ci po prostu biegną (nie bardzo wyobrażam sobie takie 100%-owe obciążenie nóg), choć np. Kristin Frey, która była trzecia w wersji Extreme (i jest aktualnie druga w Pucharze Świata) stosuje dokładnie tę samą technikę co ja, a osiąga przecież zajebiste rezultaty, więc póki co trzymam się tej metody, tym bardziej, że wiem, że mam dość silną jak na kobietę górną partię ciała i czuję, że cały ciężar rozkłada się równomiernie, przez co prędzej dojedzie mnie niedotlenienie mózgu niż mięśni.

No i pod koniec biegu jedna miła niespodzianka - ostatnich kilka pięter było krótszych + były barierki, no i słychać już było muzykę dochodzącą z góry i to wszystko pozwoliło mi dotrwać do końca. W zasadzie to z tych ostatnich 10-u pięter już niewiele pamiętam. Zamroczenie tylko.

Finisz 


No i meta. Teraz dopiero poczułam nogi. Gdy nagle trzeba się przestawić na normalny chód dopiero czuć  ten kwas mlekowy. Podreptałam przed siebie jak ostatnia łamaga. O dziwo nie miałam potrzeby padnięcia na ziemię jak w Warszawie (co chyba jest najlepszym znakiem skoku formy). Choć sam bieg był o jakieś 25% dłuższy, czułam się dużo lepiej, zwłaszcza jeśli chodzi o płuca. W Warszawie to kłucie w płucach było najgorsze. Teraz bardziej bolała mnie głowa, ale tylko przez chwilę. Już gdy zjeżdżałam windą wszystko zaczęło wracać do normy. A na samym dole zaczęłam już odczuwać te wszystkie endorfiny, choć wciąż nie miałam pojęcia jaki mam wynik.


Wynik mnie rozwalił. Byłam druga! Przede mną była tylko Christina Bonacina i tylko z 12-sekundową przewagą (a w zeszłym roku była zwyciężczynią Pucharu Świata), a następna kobieta była ode mnie wolniejsza o 30 sekund! Jezusmaria, jak się podjarałam! Marzyłam o pierwszej dziesiątce, myślałam, że są na to jakieś tam minimalne szanse, ale podium? Do dziś nie wiem jak to się stało. Znowu cały ten hardkor sprzed chwili zaczął mieć sens. I choć jeszcze przed chwilą obiecywałam sobie że nigdy nie pobiegnę w wersji Extreme, to po zobaczeniu wyników poczułam, że za rok po prostu muszę to zrobić. Gdybym utrzymała w 3 biegach to samo tempo, w wersji Extreme byłabym ostatecznie piąta. Za rok chcę być czwarta. Obiecałam sobie, że zrobię wszystko co w mojej mocy i tak też robię :]

Jak mi się będzie chciało (bo strasznie męczące to pisanie), to napiszę jeszcze później parę słów o samym Wiedniu. Gdyby kogoś interesowało jak ta sama impreza wyglądała z perspektywy jednej z najlepszych towerrunnerek świata, tu jest jej szczegółowy raport: http://kristinfrey.blogspot.com/2012/09/finding-myself-in-austria.html (moje posty przy jej postach to jak fraszki Kochanowskiego przy "Panu Tadeuszu"). No i szacun dla Kristin i dla całej reszty zawodników Extreme. Wśród facetów Polacy wymietli!


Mam jeszcze parę zastrzeżeń co do samej organizacji, ale przede wszystkim powinnam napisać w tej sprawie do organizatorów.

Następne zawody za 6 tygodni! Juhuuuuuuuuuuuuuuu! Przygotowuję się jak nigdy dotąd.

1 komentarz:

  1. czuję się jakbym sam tam wbiegał ;) gratuluję wyniku i relacji!

    OdpowiedzUsuń